sobota, 20 października 2012

Łzy wdzięczności


Niebiesko biała puszka wypełniona po brzegi 32 czekoladkami. Wśród nich znalazło się też miejsce dla dwóch, nieco wyblakłych. Pochodzą z innego kontynentu więc możliwe, że w długiej drodze na czarny ląd lekko się przeterminowały. 

Przed nami zajęło miejsce dwóch, lepiej ubranych panów. Jeden z nich w garniturze, koło trzydziestki, mało rozmowny. Jego kolega, około 40 letni, łysawy, uśmiechnięty i niezwykle rozgadany. Nie zdążyliśmy jeszcze wsiąść do autobusu a już coś do nas mówił. W końcu udaje nam się przepchać do naszych siedzeń. Sąsiedni pasażer pokazuje mi na swoim, ledwo dyszącym laptopie, scenę z filmu na którym widać panoramę Nowego Jorku. Podekscytowany pyta czy pochodzę z tego miasta. Odpowiedź jaką usłyszał wcale go nie zasmuciła, wręcz przeciwnie. Zna "wielu" Polaków i wszystkich (dwóch) bardzo lubi. 

Czas wlecze się wolniej od autobusu. Trasa Mansa - Lufubu jest obecnie "modernizowana" przez Chińskich inżynierów. Father Czester jest zadowolony z ich pracy. Mówił, że jeszcze kilka miesięcy temu z łatwością można było urwać sobie koło, na jednej z wielu, głębokich na kilkadziesiąt centymetrów dziur. 

Przystanek Lukwesa, wysiada jeden z pasażerów. Na przyczepce podczepionej do autobusu miał rower, kilka walizek i ogromny materac. Rozradowane dzieci wybięgają z domu żeby uściskać swojego ukochanego tatusia... oj, jednak się myliłem. Zapomniałem, że miejscowa ludność ma inne sposoby na okazywanie czułości. Na przykład nikogo nie dziwi widok dwóch dorosłych mężczyzn trzymających się za rękę. Ja do tej normalności jeszcze nie przywykłem i każda próba złapania mnie za dłoń przez starszego chłopaka kończy się niepowodzeniem. Maluchy przytulają walizki i wszystkie inne skarby jakie udało się zdobyć w mieście ich ojcu. 

Sąsiad ponownie do mnie zagaduje. Na szczęście jego angielski jest lepszy od mojego więc bez problemu się rozumiemy. Podróżnik zmierza do Kashi Kishi, większej wioski oddalonej od Lufubu o jakieś 60km. Po 15 minutach rozmawiamy już o sytuacji politycznej i gospodarczej Zambii.Jego przemowa bardzo mi się podoba więc nie ośmielam się mu przerywać. "Problem Zambii tkwi w mentalności ludzi, tym że są nastawieni tylko na branie od białych którzy przyjeżdżają tu żeby im pomóc rozwinąć ten kraj. Ale oni tego nie rozumieją, nie potrafią sami myśleć ani niczego stworzyć, do władzy dopuszczają ludzi którzy niszczą kraj i zatrzymują jego rozwój". To jedne z jego wypowiedzi. Mój nowy przyjaciel dopytuje się jakie szaleństwo mnie tu sprowadza. Po wyjaśnieniach, za łzami w oczach odpowiada mi, że dziękuje nam z całego serca za to, że tu jesteśmy i pomagamy jego rodakom. Podziwia, że potrafiliśmy zostawić na cały rok nasze rodziny, przyjaciół i wygody naszej codzienności. Uśmiecha się i mówi że gdyby on był biały nigdy by tu nie przyjechał. Opowiada o Bogu, o tym że wiara jest bardzo ważna w jego życiu. Zastanawia się czy w niebie wszyscy będą czarni lub biali. 

Zbliżamy się do naszej wioski, nowy przyjaciel żegna nas szklanymi oczami i najszczerszym uśmiechem. Wysiadamy przy znaku "Lufubu - Don Bosco Agriculture Training Centre. No sweat - no sweet." Już po 2 dniach nieobecności stęskniłem się za moim nowym domem.

wtorek, 2 października 2012

Chris Katongo


Upalne popołudnie. Obmyślamy z Iloną jakie konkurencje zrobić Lufubiątkom w co niedzielnych wyścigach rzędów. Do oratorium przybiega starszy chłopak i prosi o piłkę. Przyjeżdża dziś do nas reprezentacja sąsiedniej wioski więc gra będzie się toczyć o wysoką stawkę. Uśmiech Ilony. Wie że nie odpuszczę takiej okazji i dziś będę bronił sportowych barw Lufubu. 

Jeszcze do niedawna myślałem że drugi człon imienia jaki nadały mi dzieci- Chris Katongo, oznacza poprostu przetłumaczone imię na miejscowy język IciBemba. Przeglądając codzienną prasę natknąłem się na zdjęcie kapitana Reprezentacji Narodowej Zambii, zawodnika który podczas ostatniego Pucharu Narodów Afryki poprowadził zespół do pierwszego, w historii tego kraju, zwycięstwa w tych rozgrywkach. Czytam podpis pod zdjęciem- Chris Katongo. 

Słońce powoli chyli się ku zachodowi, znak że mecz powinien się niebawem zacząć. Udaję się na boisko, Brian czeka na mnie z czarnym strojem w ręku. Idealnie, ugotuję się w nim po 5 minutach. Sędzia wzywa drużyny na środek boiska dmuchając w niecierpliwy gwizdek z częstotliwością około 20 razy na minutę. Na razie mamy 3 zawodników. Gwizdek będzie musiał uzbroić się w cierpliwość. Przychodzi 3 trenerów. Jeden z nich ma nawet motywatora do lepszej gry w postaci 100 000 kwachów (około 20 dolarów).  Obwieszcza że otrzyma je wygrany zespół. 

Pół godziny później uszczęśliwiony sędzia może zacząć mecz. Coach wystawił mnie na pozycję o nazwie 'number 10' - odpowiednik naszego napastnika. W Polsce grając mecze przeważnie schodziłem z boiska z suchą koszulką. W Zambii po 15 min gry z mojego stroju można wycisnąć wiadro potu. Sędzia obwieszcza zakończenie połowy. Trenerzy kłócą się pokazując zegarek, że zostało jeszcze 10 minut gry. Podchodzę do linii żeby się napić. Podaję butelkę innym zawodnikom z naszej drużyny. Nagle podbiega do nich arbiter i z wyrzutami krzyczy, jakim prawem podczas meczu piją wodę. Tłumaczę mu że przecież zagwizdał na koniec połowy. Zdenerwowany mówi że jednak połowa jeszcze się nie skończyła. Przywołuje do siebie dwóch zawodników którzy gasili pragnienie. Oni kucają przed nim. Już myślałem że będzie ich bił. Na szczęście skończyło się tylko na surowej, słownej reprymendzie. Pierwsza połowa kończy się bezbramkowym remisem. Rozglądam się i widzę niemalże całą wieś zgromadzoną wokół boiska. Pracownicy farmy, nauczyciele, starsi mieszkańcy Lufubu i wszystkie dzieci. 

Pora na drugą połowę widowiska. Moje stopy odmawiają posłuszeństwa. Już wiem że po meczu będę oglądał swoje odciski. Niedługo poproszę o zmianę. Po 10 min tracimy bramkę. Sędzia nie zauważył kilkumetrowego spalonego. O zmianie mogę zapomnieć. Nie chcę żeby wyglądało jakbym się poddawał bo przegrywamy i zostawiał zespół w tak trudnym momencie meczu. Po kolejnych kilkunastu minutach mamy akcję w polu karnym przeciwnika. Dośrodkowuje piłkę która trafia w rękę obrońcy. Arbiter bez zastanowienia wskazuje na jedenasty metr. Cała wioska wbiega na boisko. Ludzie ustawiają się w polu karnym tworząc tylko pusty korytarz między piłką a bramką. Zastanawiam się co będzie jeśli bramkarz obroni i futbolówka poleci w stronę widzów znajdujących się na boisku? Przy piłce ustawia się 2 piłkarzy z naszej drużyny. Nie mogą się zdecydować który ma strzelać. Rozglądam się po ludziach i każdy na kogo spojrzę mówi "Chris You shoot!". Uśmiecham się tylko przełykając ciężko ślinę. Mija kilka sekund i wszyscy już skandują "Chris, Chris, Chris!!".  Tylko na to czekałem. Nie trafię i wyrzucą mnie ze wsi. Wychodzę na środek ku uciesze publiczności. Ustawiam piłkę na jedenastce. Patrzę w oczy bramkarzowi. Jest o wiele bardziej zestresowany niż ja. Wybieram prawy dolny róg na który ani przez chwilę nie patrzę żeby zmylić przeciwnika. Wlepiam wzrok w lewą stronę bramki i biorę krótki rozbieg. Dobiegając do piłki nie dostrzegam reakcji bramkarza, więc w ostatnim ułamku sekundy decyduję się na strzał w lewy róg. Odgłos wpadającej piłki do siatki i wielka ulga. Lufubianie biegną razem ze mną i resztą drużyną na naszą połowę gratulując zdobytej bramki. Przedziwne sceny. 

Pytam sędziego ile zostało do końca meczu. Nie ma zegarka ale bez wahania odpowiada że 10 minut. Po 15 minutach nasz obrońca podaje piłkę do bramkarza który zastanawia się 30 sekund do kogo ma podać. W końcu decyduje się na daleki wykop który kompletnie mu nie wychodzi. Piłka trafia pod nogi napastnika który bezlitośnie pakuje piłkę do naszej bramki. Jęk zawodu. Kolejne pytanie do arbitra o pozostały czas. Ta sama odpowiedź- 10 minut. Mimo usilnych starań mecz kończy się wynikiem 1:2 i zamiast cieszyć się z wygranej możemy tylko oglądać zwycięski taniec przeciwników.

Największe odciski w moim życiu zostały zrekompensowane najbardziej niezwykłym meczem w jakim miałem przyjemność uczestniczyć.